To historia z placu zabaw. Wiecie, kiedy jedna matka spotyka drugą i ta druga nagle zaczyna zwierzać się zupełnie obcej osobie. Spytałam, czy mogę to opublikować. Zgodziła się, ale prosiła, by zmienić imię. Bo - z całym prawdopodobieństwem - pomoże to innym.

Tak więc mamy Annę, mamę małej Marty. Jest też babcia dziewczynki, Halina. Wychowują ją praktycznie same, bo tatuś, lekarz, nie ma czasu. Szpital, prywatna praktyka, w dodatku ciągle się szkoli. A Anna była nauczycielką, ale z pracy zrezygnowała, a właściwie szkoła zrezygnowała z niej, nieważne.

Ważne jest to, że mała Marta jadła jako niemowlę nieźle. To znaczy do momentu, gdy była karmiona piersią. Szybko weszło jedzenie stałe, zarówno gotowane, jak i słoiczkowe i zaczęły się przepychanki.

- Siedziałam w tabelach. Ciągle miałam uczucie, że Marta je za mało. Karmiłam ją na siłę, moja mama też. Mała ciągle była dzieckiem niedużym jak na swój wiek i bardzo szczupłym. Uciekałam się do karmienia podczas oglądania bajek na telefonie, do podtykania to banana, do innych rzeczy.

Marta rosła, przez parę lat karmiona gryzami, z doskoku, z matką i babcią czatującymi z nowym jedzeniem i zachętą: „No zjedz, Martusiu”. A Martusia łaskawie gryzła, albo i nie. Podwieczorków w przedszkolu nie chciała tknąć.

Czytaj więcej: Istnieje zaburzenie odżywiania powszechne u dzieci od 5. roku życia



- Starałam się gotować najlepsze rzeczy. Siedziałam w książkach kucharskich. Było zbieranie punktów, przekupstwo. Kiedyś doszło do tego, że w ciągu jednego tygodnia musieliśmy kupić trzy koniki Pony, żeby Marta coś zjadła - opowiada Anna. - Ale czego się nie robi, żeby dziecko buzię otworzyło - dodaje szybko.



Były też robione badania, które - o dziwo - nie wypadły źle.

- Spytałam lekarza, czy są jakieś środki na pobudzenie apetytu. Pediatra dał mi burę taką, że popamiętałam. Powiedział, że dziś rodzice na wszystko chcą mieć tabletkę. Ale to był dobry lekarz, ma w rodzinie dietetyka, wypytał się i przejął. Zadzwonił do mnie i powiedział, że da mi namiary na kogoś, kto pracuje z rodzinami, gdzie występują zaburzenia odżywiania. - Delikatnie zasugerował, że to często problem rodziców, nie dziecka.

- I jak to się rozwiązało? - pytam.

Faktycznie okazało się, że zmiany dotyczyły nie tyle małej Marty, ile jej mamy. I babci.

- Dietetyczka zapytała mnie, czy Marta kiedykolwiek mówi, że jest głodna, czy kiedykolwiek prosi o jedzenie sama. Odparłam, że nie. Później musiałam przez kilka dni notować dokładnie wszystko to, co córka zjadła i wypiła. Okazało się, że brak u nas konkretnych posiłków, a wszystko jest na zasadzie gryzów. Musiałam zmienić podejście. Zaczęło się od braku nacisku. Bo skoro mała miała dobre wyniki, nie trzeba było panikować. Przestaliśmy wciskać jedzenie, chociaż najgorzej było z moją mamą, która ukradkiem wciąż dawała Martusi ciastka, piekła placki, podtykała batoniki. Później uprościliśmy jedzenie na rzecz wyboru.

Polegało to na tym, że dziewczynka - teraz już 5-letnia - ma na stole kilka rzeczy, prostych komponentów, do wyboru.

Na śniadanie jest twaróg w misce, jogurt w drugiej, mleko w kubku, owoce, płatki, chleb i wędlina, jakieś jajko. Wszystkiego niewiele, ale dziewczynka może sama nakładać i decydować, ile i co zje.

- Ma być prosto, by wiedziała dokładnie, co je. Okazało się, że zupy nie przechodzą, ale same ziemniaki już tak. Ziemniaki ze śmietaną lub kefirem to teraz u nas hit - żartuje mama dziewczynki. - Jakoś tak ze mnie zeszło ciśnienie, chociaż wciąż chciałabym, żeby jadła więcej. Ale największą zmianą był brak podjadania, nieustannie miałam też notować, co i ile Marta zjadła w ciągu dnia. Zobaczyłam, że podgryzanie wędruje w kierunku jedzenia konkretów.

- Czyli jest poprawa?

- Tak, chyba tak. Przestaliśmy podawać soki i banany między posiłkami, nie ma ciastek. To znaczy są, ale w formie deseru. To jest element posiłku. Mieliśmy każde zetknięcie z jedzeniem traktować jak posiłek. Marta ma swoje preferencje. Najpierw zaczynaliśmy od zasady: niech je cokolwiek, byle nie były to słodycze i fast-food. Bywało i tak, że Martusia jadła suchą bułkę, ale z czasem wszystko się unormowało. Wciąż jednak patrzę na nią i mówię sobie w duchu: „Martuś, no jedz”. Najlepsze jest jednak to, że ja to w teorii wiedziałam…