- Wróciła do Polski po kilkunastu latach. Nie mogli znieść presji - słyszę od bliskiej mi osoby, która opowiada mi historię swojej koleżanki.

- Jakiej presji?

- Ciągle bali się, że odbiorą im dzieci.
- Ale to zdrowa, normalna rodzina?
- No zdrowa i normalna! E. żaliła się, że żyła w ciągłym strachu.

Barnevernet, czyli Norweski Urząd Ochrony Praw Dziecka, to tamtejszy postrach emigrantów. Plotki głoszą, że dzieci odbiera się rodzicom z powodów takich, jak siniak na ciele malucha.

 

ZA KLAPSA ZABIORĄ CI DZIECKO

 

Wszystko wynika z OGROMNYCH różnic w wychowywaniu pociech. W Polsce większość rodziców wciąż jeszcze nie uznaje szkodliwości tzw. klapsów (czyli po prostu bicia). Norweski model różni się znacznie. Tam nie tylko nie ma prawa się dziecka dotknąć, ale podniesiony głos uznawany jest już za przemoc wobec nieletnich.

"Norweskie realia w zakresie prawa do opieki nad małoletnimi znacząco odbiegają od realiów polskich, a standardy wychowania dzieci różnią się od standardów wyniesionych z Polski. Wiele zachowań w relacjach między rodzicami a dziećmi, prawnie i kulturowo dopuszczalnych w Polsce, w Norwegii może zostać potraktowane jako naruszenie praw dziecka skutkujące surowymi konsekwencjami” – czytamy na stronie MSZ poświęconej Norwegii.

Zaczęłam czytać i trafiłam na wypowiedzi, które potwierdzają ten ogromny rozdźwięk, choć były przypadki, gdy interwencja norweskiego Barnevernetu była uzasadniona.

Historie jak z filmu

Głosów skrzywdzonych rodzin jest jednak dużo.

„Mieszkaliśmy z mężem Sebastianem w Norwegii od 9 lat, nasze dzieci się tu urodziły. Nigdy nie mieliśmy do czynienia z Barnevernet (BV), czyste konto, nic, żadnego zgłoszenia nas. Mieliśmy wyłącznie dobre referencje od właścicieli mieszkań, sąsiadów oraz z pracy.

BV w Røyken zadzwoniło do nas o 12:40  16 września 2014 roku. Byliśmy w pracy i czym prędzej pojechaliśmy do ratusza, bo tam właśnie jest biuro BV. Tam zostaliśmy potraktowani w skandaliczny sposób - krzyczeli na nas a policjanci, trzymali nas mocno za ręce (potem doszliśmy do wniosku, że mieli na celu sprowokowanie nas do agresywnych zachowań). Zobaczyliśmy tylko dokument, vetdak 4-6, o natychmiastowym umiejscowieniu córki, która miała wtedy prawie 7 lat i 1,5-rocznego syna. Nie było słowa o żadnej pomocy.

Rzekomo zauważono w szkole u córki małą rankę na czole, była to prawda, bo przy zabawie na sofie młodszy brat upuścił na córkę zabawkę, co zostawiło zadrapanie. Oskarżono nas obojga o przemoc i od razu próbowaliśmy wyjaśniać pochodzenie ranki, ale wszystko to na nic. Rzekomo córka mówiła, że rodzice ją biją już od czterech lat, mama 49 razy, a tata 50 razy (jakoś przedszkola, lekarze i poprzednia szkoła nic nie zauważyli).

Pod eskortą policji rozdzielono nas do osobnych pokoi, cały czas czytając ten sam dokument. Był płacz, irytacja, bezsilność, ale na bunt i złość nie mogliśmy sobie pozwolić, wiedząc, że tylko sobie tym zaszkodzimy. Po godzinie wyrzucono nas z ratusza, było to dla nas dziwne, bo skoro nas oskarżono, to powinniśmy iść na co najmniej 48 godzin do aresztu. Wróciliśmy do pustego domu, gdzie babcia oznajmiła, że wyrwano jej małego wnuczka, a naszego synka  z wózka i wsadzono do radiowozu, gdzie czekała już siostra i odjechano” - opisuje swój przypadek Katarzyna Szyżkowska na stonie mojanorwegia.pl

Dzieci odebrano jeszcze tego samego dnia, w którym donos trafił do szkoły. Dzieci trafiły do domu po 4 tygodniach rozłąki. Rodziców kosztowało dużo nerwów, by odzyskać pociechy. Pani Katarzyna wspomina o bardzo aroganckim podejściu norweskich służb do niej i do męża. Dziś jej dzieci są pod stałą opieką psychiatry, terapeuty i neurologa.

- Syn był karcony po rączkach i zapinany pasami do łóżeczka w nocy, a córka zamykana w pokoju i straszona. Mamy na to dowody w postaci raportów BV ze spotkań, bo córka opowiadała nam co tam się dzieje, mimo że BV groziło, że przerwie spotkanie - opowiada Polka.

"W Norwegii liczy się dobro dziecka, nie rodziny"

Polscy rodzice - nie ma się co dziwić - żyją w ogromnym strachu.

„Mam córkę która chodzi do Norweskiej szkoły ma 17 lat.i wielokrotnie pytano mnie dla czego jest smutna” - komentuje sprawę Ania, która również mieszka w Norwegii. Coś w tym musi być, skoro rok temu ukazała się książka traktująca o tym temacie. Maciej Czarnecki napisał "Dzieci Norwegii. O państwie (nad) opiekuńczym" -  o różnicach w wychowywaniu dzieci i o tym, jak różnie interpretuje się to, co dla dziecka najlepsze.

– W Polsce panuje przekonanie, że dziecka od rodziny nie można rozdzielać, powinno być ono z rodzicami za wszelką cenę. Także wtedy, kiedy w domu nie dzieje się najlepiej – ojciec bije, matka zaniedbuje, ale staramy się tę rodzinę jakoś skleić. W Norwegii liczy się dobro dziecka, nie rodziny - mówi reporter.

Ha! I tu pies pogrzebany. Bo kto wyjaśni, co jest dla dziecka najlepsze, jeśli życie nie jest czarno-białe? Zgodzę się z tym, że klaps to bicie. Nie będę z tym dyskutować. Natomiast wiem, że nadintepretacja siniaka czy smutnej miny... No cóż, można się bać.