Moja historia związana z logopedią jest długa - zaczęła się, gdy synek jako dwulatek trafił do specjalistki i z opóźnieniem mowy. (Wiem, wiem - wielu z Was stwierdzi, że niemówiący dwulatek to nic niepokojacego, ale ja mam z tym inne doświadczenia.) To ciągnie się do dziś. Nie straszę, bo są to problemy, na które uwagę zwracam ja, mąż i pani logopedka z przedszkola synka. Chłopiec mówi dużo, ma bogaty zasób słów. Nikt nie pomyślałby, że w przeszłości miał podobne problemy. Teraz zostało uporać się z jednym - głoskami „sz”, „czy”, „ż”, których nie ma. Właśnie jestem po pierwszej wizycie.

Czytaj więcej: Gdy dwulatek nie mówi... Kilka wizyt, kilka przypadków i parę wniosków zmęczonego rodzica

- Pani pojawia się wcześnie - uspokaja mnie logopedka. - Tak naprawdę umiejętność rozróżniania dźwięków wykształca się dopiero po 5. roku życia. (A syn parę dni temu skończył 5 lat właśnie.)
 Tak więc mamy czas.


Co dalej?


- Najpierw zaczniemy od ćwiczeń słuchowych. Syn musi nauczyć się rozróżniać poszczególne dźwięki.


Na dzisiejszym spotkaniu (30 min, co sobie chwalę, bo wizyta nie męczy dziecka i mija szybko) synek uczył się rozpoznawać różnice między „t” i „d”, wyklaskiwać sylaby (to potrafił). Zrobił jedno-dwa ćwiczenia, umówiłyśmy się na dwie wizyty w sierpniu, od września ruszamy z kopyta i spotkania będą odbywać się co tydzień.


Jeszcze taka ciekawostka: synek wymaria „r”. Pięknie, wyraźnie, starannie do przesady. Doszło do tzw. hiperkorekcji, gdzie „r” zastępuje „l”, czyli zamiast „ale” mówi „are”, zamiast „alarm” - „ararm”, itp. To zjawisko normalne, ale - jak zaznaczyła logopedka - „nie wywierajmy presji na dziecku”, bo może to prowadzić do takich właśnie reakcji. Hiperkorekcja minie sama, świadczy o nowo nabytej umiejętności artykulacyjnej.


CDN