- Adoptowałam sama, przede wszystkim dlatego, że nie spotkałam właściwego mężczyzny. Było oczywiste, że nie dam sobie sama rady z niepełnosprawnym dzieckiem - wyjaśnia. - Okazało się, że Tom ma niezdiagnozowane wcześniej uszkodzenie mózgu i wymagał całodobowej opieki od więcej, niż jednego dorosłego. Starałam się jak mogłam, ale dotarłam do miejsca, w którym już nie dawałam sobie rady.
Na szczęście takie przypadku są rzadkie, ale ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niosą, jest nieporównywalny z niczym. Tacy rodzice są osądzani, krytykowani, potępiani. Bo czy zrobiliby tak ze swoim biologicznym dzieckiem? Oni sami czują, że zawodzą i nierzadko potrzebują wsparcia psychologów.
- Czujesz winę, bo przecież zawiodłeś dziecko, któremu wszystko obiecałeś - wyjaśnia Patterson, która założyła stronę wsparcia dla rodziców, których spotkało coś podobnego. Claire adoptowała rzekomo zdrowe dziecko - tak ją zapewniano. Badania szczegółowe nie były robione, bo i po co - maluch miał zaledwie 10 miesięcy i do tej pory rozwijał się prawidłowo. Jako półroczny brzdąc złamał nóżkę i na to Claire zrzucała jego opóźnienie w rozwoju motorycznym. Tom nie raczkował, nie podnosił się. Dziecko prawie nie płakało, dużo spało, dużo więcej, niż jego rówieśnicy. Maluch nie gaworzył, o pierwszych słówkach nie było co marzyć.
Zaczęła się wędrówka po lekarzach, terapeutach i innych specjalistach. W tym czasie doszło do pierwszego ataku u dziecka. Ilość takich napadów szybko zwiększyła się do 36 na dobę. Claire zapewnia, że gdyby wiedziała o stanie zdrowia dziecka, nigdy nie podjęłaby się adopcji i trudu opieki nad nim, ponieważ warunki najzwyczajniej jej na to nie pozwalały.
Przeciwników to nie przekonuje. Twierdzą, że dziecko w każdym momencie życia może ulec wypadkowi i wymagać podobnej opieki.
Wracając do historii Claire: po wnikliwych badaniach lekarze orzekli, że zmiany w mózgu dziecka są nieodwracalne i że każdy atak tylko pogarsza jego stan. To lekarze zasugerowali, że powinna oddać dziecko i że nikt nie będzie miał jej tego za złe.
- Czuję, że nie miałam wyboru - podsumowuje. I zapewnia, że z rodzonym dzieckiem postąpiłaby podobnie z prostej przyczyny: sama nie była w stanie sprostać potrzebom chorego dziecka. - Nie porzuciłam go - dodaje.
Oddanie adoptowanego dziecka do ośrodka najczęściej zdarza się jednak dużo później, w wieku dorastania i powodem takich decyzji jest najczęściej agresja. Nie oznacza to jednak końca rodziny. Rodzice wciąż mają (i powinni) mieć kontakt z adoptowanym dzieckiem. Oczywiście nikt nie zakłada, że coś pójdzie nie tak. Nikt, kto przechodzi przez długi i trudny proces adopcyjny, nie zakłada, że dziecko trafi z powrotem tam, skąd przyszło. A jednak.
Oddanych dzieci adoptowanych jest rzadkie, ale się zdarza.
0
Kobieta, która oddała adoptowanego synka zapewnia: "Nie porzuciłam go!"
Gdy adoptujesz dziecko nie zakładasz, że je oddasz. To nawet nie wchodzi w rachubę. A jednak się zdarza i stanowi ok. 3% wszystkich przypadków adopcji. Coś podobnego przytrafiło się Claire Patterson, która w Walentynki 2011 roku przywiozła do domu swojego 18-miesięcznego synka. W kwietniu 2013 roku podjęła trudną decyzję o "zwrocie" dziecka. Brzmi strasznie, prawda? I jest, bo takie sytuacje są traumą dla każdej ze stron.