Nie wiem od czego zacząć, bo jestem wzburzona. Chodzi oczywiście o pokłosie modnego ostatnio nieszczepienia na tzw. choroby wieku dziecięcego. Pokutuje przekonanie, że powodują autyzm (dawno obalone, ale funkcjonuje jako mit, którym chętnie karmią się zwolennicy teorii spiskowych). Rodzice więc nie szczepią i najpierw w Stanach, teraz w Europie, dochodzi do fal zachorowań. Chorują oczywiście głównie dzieci nieszczepione. 1,5 roczne dziecko w Niemczech właśnie zmarło z tego powodu. W USA rodzice dzieci zaszczepionych grzmią: "Zabierajcie swoje nieszczepione maluchy z placówek państwowych!". To znaczy, że jeśli się posyła dzieci do innych dzieci (czy mam wyliczać ilość chorób, z jaką będą miały okazję zetknąć się, a na które nie będą szczepione, bo np. na anginę się dziecka nie szczepi?), należy być odpowiedzialnym, ponieważ nieszczepione dziecko złapie chorobę i rozniesie ją innym. Szczepienia gwarantują nie tylko zmniejszony brak zachorowań, ale i kontrolę nad chorobą, która w przeciwnym razie łatwo zmienia się w epidemię. Bo taka odra przenosi się na drogą kropelkową. I teraz taka ciekawostka: w Australii by dziecko zostało przyjęte do żłobka lub przedszkola publicznego, musi mieć zaświadczenie o komplecie szczepień obowiązkowych. To zrozumiałe. W przedszkolu, do którego chodzi mój synek, rodzice zaś oburzyli się, gdy wobec fali zachorowań na różne zapalenia oskrzeli, płuc i inne, panie poprosiły, by rodzice posyłając z powrotem dziecko do placówki przyniosło zaświadczenie od lekarza, że może wrócić, bo jest zdrowe i nie zaraża...