Czy ktoś zna ten problem? Wszystkie dzieci dookoła już pięknie porozumiewają się z rodzicami, a nasz dwulatek pokazuje palcem i mruczy, jęczy, a w najlepszym przypadku mówi w swoim języku. Internet radzi: trzeba coś z tym zrobić. Tylko co? Okazuje się, że to wcale nie jest takie proste, jak Dr Google mówi...

Lekarz: państwa dwulatek nie mówi. A powinien znać 500 słów

Wizyta O: szpital wojewódzki, izba przyjęć

Zaczęło się, gdy synek miał niecałe dwa latka, czyli ok. trzy miesiące temu. Przechodził poważnego rotawirusa i od tygodnia miał biegunki. Z podejrzeniem odwodnienia trafił do szpitala. Tam przyjął nas młody lekarz. Na odwodnienie machnął ręką, bo mały chodził o własnych siłach, za to zwrócił nam uwagę na to, że synek mało mówi i polecił wizytę w poradni wczesnej interwencji.

- Tam zajmą się nim kompleksowo - powiedział - Neurolog, psycholog, logopeda.

Nie sprawdziłam, zaufałam lepiej wykształconemu ode mnie w tej materii panu. Następnego dnia mały znowu trafił do lekarza, tym razem rodzinnego, bo choróbsko trwało juz długi o zaczął tracić na wadze dość poważnie. Przy okazji wymusiłam na lekarce skierowanie do wspomnianej poradni. Ona chciała przekonać mnie, że takie rzeczy i tak załatwia się podczas bilansu dwulatka, a poza tym wg niej "chłopcy zaczynają mówić później" i nie muszę się denerwować. Denerwował się mój mąż, a razem z nim ja, choć staram się zawsze zdroworozsądkowo podchodzić do tematu wizyt lekarskich. Nie chciałam jednak zarzucić sobie, że może faktycznie coś przegapiłam. Dzwonię do poradni wczesnej interwencji, a tam głos pani informuje mnie, że najbliższy wolny termin jest na wrzesień (był początek czerwca).

- Dziękuję, do tego czasu moje dziecko pewnie zacznie mówić - powiedziałam złośliwie.

I tu recepcjonistka się ocknęła.

- A pani syn nie jest autystyczny?

- Nie!

- Bo my przyjmujemy tylko dzieci m.in. ze stwierdzonym autyzmem i zespołem Downa. Naprawdę poważnie opóźnione.

Jakby ktoś kubeł zimnej wody na mnie wylał. Lekarz w szpitalu widząc moje dziecko przez pięć minut, osłabione chorobą, bliskie odwodnienia, uznał, że jest autystyczne. Porobiło się okropnie. Mój mąż słysząc to sam zaczął doszukiwać się w synku autyzmu (np. bo układał zabawki w kolejkę i mówił "ciu ciu!"), stres wzrósł.

Wizyta 1 - neurologopeda

Zapisałam się neurologopedy. Przyjęła nas, wizyta trwała przeszło 30 minut. Synek pokazywał jej, gdzie lata mucha, zapytany o konkretną rzecz wskazywał ją, kontakt nawiązał od razu. Prześledziłyśmy etapy jego rozwoju. Mamy nagrane filmy wideo, gdzie już jako pięciomiesięczne dziecko mówi "bababa", "gagaga", "ma bu be". Nawet na swoim blogu wpisywałam, że jako ośmiomiesięczniak wymawiał słowa "dada" i "mama". Więc co poszło nie tak?

- Rozwój mowy może się zatrzymać pod wpływem traumatycznych przeżyć - zasugerowała. No tak. A synek mając niespełna 1,5 roku poparzył sobie rączkę. Skończyło się na poparzeniu 1-go stopnia tylko dzięki temu, że jak głupie polewałyśmy go lodowatą wodą do momentu przyjazdu karetki. Wizyta zamknęła się zapewnieniami pani specjalistki, że "będzie mówił" i że "u niego sprawdzi się metoda p. Jagody Cieszyńskiej". Odchodzę bogatsza o tę wiedzę, potem pani logopedka przestaje odpowiadać na moje telefony.

Wizyta 2 (nieodbyta) - logopeda

Szukam dalej. Dzwonię do pani, która szumnie ogłasza się w internecie jako świetna specjalistka. Podczas naszej rozmowy od razu pyta, jakie zaburzenie stwierdzono u mojego dziecka.

- Opóźnienie mowy - wyjaśniam.

- Proszę pani, ja pracuję z dziećmi autystycznymi, z dziećmi z zespołem Downa. One wymagają więcej czasu, niż zdrowe dzieci - mówi do mnie pouczającym tonem, jak do pięciolatki. - Przykro mi, nie mam czasu na terapię.

Wizyta 3: neurolog

Mój pediatra sugeruje zatem wizytę u neurologa dziecięcego. Jesteśmy u starszej pani, która zapewne niejedno dziecko już widziała. Opowiadamy jej o nadgorliwym lekarzu ze szpitala, a ona załamuje ręce.

- Przeraża mnie kierunek, w którym zmierza medycyna. Ten lekarz miał się zając dzieckiem odwodnionym, a nie niemówiącym. Państwo mieliście wtedy i tak dość stresów, żeby słyszeń podobne rzeczy.

- To proszę sobie wyobrazić, jak ja się wtedy czułem! - zapalił się od razu mąż.

Pani neurolog zbadała synka, wykonali kilka czynności i stwierdziła, że to absolutnie zdrowe dziecko. Powiedziała nam to, co już wiedzieliśmy: że należy ograniczać bodźce, że zero telewizora, że komunikaty mają być krótkie i proste, po czym zleciła wizytę za pół roku, ale jej zdaniem "do tego czasu synek będzie już mówił".

- To jest mądry, zdrowy chłopak. Jak go państwo nie chcecie, to ja go kupię - dodała puszczając oko.

Wizyta 4: laryngolog

Umawiam się u pana, który ma same pozytywne opinie w sieci. Wita nas uprzejmy lekarz, który pyta, co z dzieckiem. Mówimy, że chodzimy szukając i wykluczając przyczyny opóźnienia mowy. Ten patrzy na nas chwilę, potem w paru zdaniach wyjaśnia, że chłopcy mówią później i że dwulatek jeszcze nie musi (stara śpiewka), ale że dobrze, że dmuchamy na zimne, bo lepsze to, niż zaniedbać dziecko i zorientować się, gdy będzie za późno. Bada więc lekarz uszy (przy okazji wychodzi na to, że dobrze robię rezygnując z patyczków do uszu u synka), bada język, podniebienie i cały ten układ. Stwierdza, że… wszystko w porządku. A jeśli już nam tak zależy, możemy zrobić mu dodatkowe badanie słuchu, choć maleństwo miało je wykonywane tuż po urodzeniu, zresztą słyszy dobrze, nawet ciche, oddalone bicie dzwonów.

- Wiedzą państwo, czasem trzeba po prostu poczekać.

No tak…Wychodząc od niego mąż mówi, że "ten lekarz na niczym się nie zna". A ja zaczynam się przekonywać, że ktoś tu jednak panikuje.

Wizyta 5: bilans dwulatka

Jesteśmy na bilansie dwulatka. Mierzymy, ważymy, odpowiadamy na pytania.

- Je sam?

- Tak.

- Trafia łyżeczką do buzi?

- Tak. 

- Buduje z klocków?

- Tak.

- Umie pokazać części ciała?

- Tak.

-Rozumie polecenia?

- Tak.

- Łączy wyrazy?

- No i tu jest problem, wie pani… Synek mówi mało i pojedyncze wyrazy - mówię do pielęgniarki.

- Niech się pani nie przejmuje. Bardzo mało chłopców u nas na bilansie mówi zdaniami.

I zwraca się do synka: "Gdzie masz oczko?"

- Tu! - pokazuje jej mały, mówiąc ten prosty, jednosylabowy wyraz.

- Widzi pani? - zwraca się do mnie. - Proszę się nie martwić. Zupełnie tak, jakby to jedno krótkie słowo załatwiało sprawę, a ja byłam panikarą. 

Idziemy do lekarki. Ta go ogląda ,stwierdza, że wszystko w porządku, po czym rzuca:

- Ma pani może jakieś pytania?

- Tak, wie pani, bo synek mało mówi…

- Chłopcy mówią później - ucina. I kiedy widzi, że mam już "ale" na końcu języka, dodaje: - Pewnie dziewczynki wokół już mówią całymi zdaniami.

- No tak - przytakuję.

- Trzeba poczekać.

A Dr Google mówi stanowczo: nie czekać, tylko róbcie coś. Do cholery, pięć wizyt, by słyszeć, że trzeba czekać?

Wizyta 6 (planowana): logopeda nr 3

Wynajduję numer do pewnej pani, która wisi ze mną na słuchawce pół godziny. Cierpliwie słucha, wyjaśnia, nie zbywa. Zaleca kupić serię "Słucham i uczę się mówić", bo planujemy wizytę za 1,5 tygodnia, ale przecież mogę już powoli zacząć robić coś sama z dzieckiem. Jako pierwsza nie każe czekać, pokazuje konkretne rozwiązanie i metodę. Do trzech razy sztuka wzięło w łeb, ale może do sześciu?

Gdy dwulatek nie mówi... Wizyta 7

Dziecko łapie anginę. Jeszcze tego nieświadomi (póki co jedynym objawem jest gorączka i ogólne rozbicie) idziemy z synkiem do lekarza.Ten ogląda go, stwierdza, że angina, że antybiotyk i że przykro mu bardzo z tego powodu. Z błogim uśmiechem na ustach jednak mówi:
- Ależ to fajny wiek. Można już sobie z dzieckiem pogadać...
- No właśnie nie można - mówi mąż.
- To znaczy że synek nie mówi?
- Tylko pojedyncze wyrazy.
- Wie pan, to jest pierwsze dziecko, a maluch jest ekonomiczny. Wszyscy mu nadskakują, on się dogaduje z domownikami bez słów. Po co ma się wysilać i mówić? Ja tu naprawdę nie widzę żadnych niepokojących zaburzeń, o których nawet nie chcę wspominać.
- Mówi pan o autyzmie?
- No właśnie nie chciałem o tym mówić, bo nie widzę żadnych tego objawów. Dziecko autystyczne nawet nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, a ja widzę, że to otwarte, bystre dziecko.
- To mamy się nie martwić?
- Nie no, martwić się trzeba, ale umiarkowanie. Trzeba mu jakoś pomóc, stymulować i zachęcać do mówienia.
 
Dlatego też w sobotę idziemy do naszej trzeciej pani logopedy. Może ona pomoże...
 

Gdy dwulatek nie mówi... Wizyta 8

Ośmiu specjalistów - tylu trzeba było odwiedzić by trafić na kogoś, kto nie zignorował naszego problemu.Od trzech dni prowadzę dzienniczek pracy z synkiem - notuję w nim wszelkie wypowiedziane przez niego słowa i wyrażenia dźwiękonaśladowcze oraz ćwiczenia, jakie danego dnia robiliśmy. 3 dni i już widzimy z mężem różnicę. Dodam, że pracujemy metodą krakowską, na materiałach prof. Cieszyńskiej - to istotne dla każdego rodzica, którego dziecko ma podobny problem. Chciałabym móc spędzić z synkiem 2 godziny "przy stoliku", czyli móc ćwiczyć z nim mniej więcej tyle, ale on chęć do ćwiczeń wykazuje mniej, niż umiarkowaną. Rower, kolejka i klocki są nie do pobicia. A ćwiczenia polegają na słuchaniu specjalnych płyt, koniecznie w słuchawkach, układaniu sekwencji i szeregów, dopasowywaniu puzzli obrazkowych (nie mogą to być puzzle-zabawki!), składaniu przeciętych zdjęć, odwzorowywaniu linii poziomej i pionowej oraz krzyżyka... Wymieniać mogłabym długo. Dziś udało nam się posłuchać płyt, "poczytać" książeczkę z serii "Kocham czytać" i ułożyć kilkanaście obrazków. Nie chcę go zniechęcić.
 

Wizyta 9 - terapeuta SI, czyli integracji sensorycznej

Jesteśmy u pana zajmującego się SI. Co to takiego SI? Integracja sensoryczna, po naszemu równoważenie wrażeń zmysłowych. Odwrócona kolejność liter wynika z operowania językiem angielskim w żargonie naukowym.Życzliwy pan poobserwował dziecko. Omówiliśmy naszego maluszka kierując się 91 pytaniami (dokładnie), z których specjalista miał orzec, czy widzi jakieś elementy nierównowagi sensorycznej. Siedzimy, rozmawiamy, synek u taty na kolanach. W pewnym momencie przejeżdża samochód gdzieś w oddali, dźwięk jest ledwie słyszalny.
 
- No tak, to teraz już na sto procent mogę stwierdzić, że to nadwrażliwość dźwiękowa - rzuca. Naczytałam się o tym po wizycie u logopedy, która nam to zasugerowała. Na szczęście terapeuta mnie uspokoił, że z TEJ nadwrażliwości się wyrasta.
 
- Sprzęt dobry, tylko komputer trzeba usprawnić - zażartował.
 
Chodzi o mózg dziecka, który wciąż się rozwija. Ośrodek odpowiedzialny za "odsiewanie" niepotrzebnych dźwięków wciąż nie pracuje tak, jak u innych. Dziecko traktuje każdy dźwięk jak jednakowo ważny, stąd najprawdopodobniej opóźniona mowa.
 
-Potem zdarza się, że mozg dojrzewa i dziecko z dnia na dzień zaczyna mówić, nierzadko pełnymi zdaniami - dorzuca. Jestem trochę zmęczona tymi wędrówkami. Tym bardziej, że synek nie za bardzo chce robić nudne ćwiczenia polecone przez panią logopedę. A tu pan terapeuta daje nam numer do kolejnej, gdzie pracuje się na tzw. Biofeedbacku, mającym odpowiednio stymulować mózg... Synek zaczyna wymawiać więcej prostych słów, dużo wciąż mówi w swoim języku. Czekamy i pracujemy.
 

C.D.: Ciąg dalszy tej historii ma się tak, że owa pani (nazywajmy ją logopedą nr 3) podjęła się pracy z synkiem. Co tydzień jeździliśmy na zajęcia do niej, prowadzone metodą krakowską (czyli metodą prof. Jagody Cieszyńskiej). Rezultaty były znakomite. Skąd wiem, że to jej zasługa, a nie po prostu przeskok rozwojowy? Po każdych zajęciach synek wychodził z jej gabinetu mówiąc kolejne, nowe 2-3 słowa. Na początku było to "jajo", "koło", później, po ok. sześciu miesiącach, rozwój mowy rozwijał się jeszcze szybciej, w sposób gwałtowny. A nadwrażliwość dźwiękowa minęła. Zapomnieliśmy o niej, choć pierwszych kilka sesji synek potrafił przerwać ćwiczenie zwracając uwagę na coś słyszanego w oddali. Byłam przeszczęśliwa. W wieku 2,5 lat mój syn, który pół roku wcześniej nie komunikował niemal nic, oprócz "mama", "tata", "tak" i "nie" mówił używając prostych zdań. Poziom frustracji opadł, a komfort wychowywania dziecka wzrósł. Czy widziałam minusy? Tak - dałam się zapędzić w bycie nauczycielką. Owa pani logopedka (świetna specjalistka, nie chcę umniejszać jej zasług) radziła, bym podobnie jak ona spędzała z synkiem przy stoliku codziennie jakiś czas. Efekt? Niestety, do literek syn ma niechęć, podobnie jak do wielu innych zabaw. Uzasadnienie tego przeczytałam później w książce państwa Minge, "Jak kreatywnie wspierać rozwój dziecka". Bawiłam się w nauczycielkę, a powinnam być rodzicem. Zmuszałam 3-latka do nauki w domu. Nic dziwnego, że literki i inne ćwiczenia kojarzyły mu się tylko z tym, co mało przyjemne. Powoli pracuję nad odzyskaniem u niego frajdy z nauki. Idzie nieźle, bo momentami sam podchodzi do mnie i wskazuje na szablony z analogiami mówiąc: "Mamo, zrobimy to ćwiczenie?". I chociaż mamy w domu od niedawna paromiesięczne maleństwo, na takie zabawy z synem zawsze znajduję czas. Do niczego nie zmuszam - od nauczania są nauczyciele, logopedzi. Ja - nawet jeśli wprowadzam element edukacyjny - traktuję to jak zabawę, również dla siebie. Bo jeśli rodzic nie ma z tego przyjemności, dziecko tym bardziej. I wierzę we wspólny sukces, słuchając mądrzejszych. Dziś synek ma cztery lata i pięknie mówi, jego wypowiedzi są dojrzałe, zdania ładnie zbudowane, nierzadko literackie (dużo czytam mu na głos). Wymowa wciąż bywa niewyraźna, bo czasem chce powiedzieć dużo i szybko, więc trzeba go stopować. Bogata w doświadczenie jednak wiem już jak postępować z młodszym synkiem, wiem do kogo się zwrócić. Zapewne czekają mnie inne problemy. Zyczę sobie i jemu jednak, by ominęły nas kolejne sesje u logopedy. Bo przecież najlepiej, gdy wcale nie są potrzebne.